Wstałam rano i obliczyłam, że dojazd do Sa Pa nie powinien mi zająć więcej niż 2 godziny. Na początku wszystko szło świetnie, pierwsze 30 km przejechałam beż żadnych problemów. Niestety następne 30 przyniosło kilka niemiłych niespodzianek.
Zaczęło się w Lao Cai, gdzie zatrzymała mnie policja. Wcisnęłam im polskie prawo jazdy (bynajmniej nie na motor) jako właściwe co chyba kupili. Niestety stwierdzili, że mam sfałszowane tablice rejestracyjne, konfiskują mój motor, a ja idę do sądu. Nie powiem żeby mi się ta wizja za bardzo spodobała. Na szczęście szybko przeszli do tego ile mam im zapłacić, żeby dali mi spokój i pozwolili jechać dalej. Kwota jaką zaproponowali niezbyt mi się spodobała, bo to były niemal całe pieniądze jakie miałam przy sobie. Próbowałam się trochę targować, ale jak zaczęli pakować moją Hondę na przyczepkę odpuściłam i zapłaciłam im tyle ile chcieli. Cóż zdarza się. Mogłam jechać dalej więc pojechałam, już nieźle wkurzona. Niestety to nie był koniec problemów tego dnia. Po przejechaniu jakichś 15 km (do Sa Pa droga prowadzi ciągle pod górę) moja Honda zaczęła dziwnie się zachowywać więc się zatrzymałam, no i już nie ruszyłam. Szybko znalazł się jakiś chłopak który popatrzył i stwierdził, że nie ma oleju. Jak to możliwe nie mam pojęcia, bo dzień wcześniej wymieniałam. Szybko znalazł się olej, uzupełniliśmy i wszystko zaczęło znowu działać dobrze. Chłopak niestety stwierdził, że wymiana oleju kosztuje (no, dobra zgadzam się), ale mnie jako białego człowieka kosztuje 6 razy więcej. Dzień wcześniej wymieniałam więc znałam cenę, gdy on podał swoją tylko się zaśmiałam i tak tyle nie miałam. Pokłóciłam się z z pół godziny i oddałam resztę pieniędzy, akurat tyle ile faktycznie kosztuje wymiana oleju. Mogłam jechać dalej. Niestety po kolejnych kilku kilometrach pod górkę Honda zaczęła tracić moc, aż w końcu 100 metrów (o ironio) przed znakiem „Welcome to Sa Pa” stanęła zupełnie. Słabo. Przepchnęłam ją za znak i w sumie nie bardzo wiedziałam co dalej. Pieniędzy nie miałam, mechanika nie widziałam, a pchanie jej pod górę znacznie przewyższało moje fizyczne możliwości. Na szczęście wytłumaczono mi, że mechanik jest 5 km w dół góry. Dobrze, nie trzeba pchać. Stoczyłam się w dół i znalazłam gościa. Ten popatrzył i stwierdził, że naprawi. Dobrze, teraz tylko potrzebne mi były pieniądze, poszłam więc do miasteczka i znalazłam bankomat. Niestety ten stwierdził, że pieniędzy mi nie da, znalazłam więc następny, ale on stwierdził to samo. Poszłam do banku bo tam też można wypłacić, niestety nie podziałało też. Coraz gorzej. Znalazłam jeszcze jeden bankomat, nic. Zadzwoniłam więc do banku, dlaczego, co się dzieje, nie wiedzieli. To może Western Union, sama sobie przeleję, nic z tego, nie dało rady, drugi raz, też nie. Cóż dobrze nie jest. W hotelu spać nie muszę, mam namiot, ale jedzenie i picie fajnie byłoby mieć, o zapłacie za naprawę motoru nawet nie wspominając. W dodatku pieniędzy nie było i nie było wiadomo kiedy i czy w ogóle będą. Zaczęło się też robić późno i naprawdę zimno. Na szczęście są ludzie którzy w takiej trochę czarnej dupie ratują skórę (dzięki Jonc!). W końcu dostałam pieniądze, odebrałam jej już pół godziny po zamknięciu banku, byłam ostatnim klientem :) Wróciłam po motor, który niestety nie był jeszcze naprawiony, jakoś udało mi się dogadać, że będzie gotowy jutro rano. Wróciłam więc do miasta znalazłam hotel i poszłam spać. Zrobiło się już bardzo zimno więc spałam w śpiworze, przykryta dodatkowo dwoma kołdrami. Dało radę.
Następnego dnia zmuszenie się do wyjścia z ciepłego łóżka zajęło mi dwie godziny. Jak już się udało, postanowiłam iść na bazar, który był chyba najciekawszym miejscem w mieście. Sprzedawali tam chyba wszystko co się dało, łącznie z pieczonymi głowami psów. Udało mi się też dostać najtańszą zupę Pho jak do tej pory i w końcu spróbować Bánh bao, takich jakby gotowanych na parze pierożków nadziewanych mięsem i warzywami, pycha! Dla mnie kolejną atrakcją tego miasta były aż 2 (słownie: dwa!) markety w których produkty miały ceny. Na to fascynujące zjawisko poświęciłam chyba 2 godziny. Później poszłam odebrać motor, w którym jeśli dobrze zrozumiałam popsuł się zwór, na szczęście pan wszystko ładnie naprawił i chyba nie policzył za to jakoś strasznie dużo. Szczęśliwa wróciłam do hotelu, zostawiłam motor i poszłam szukać jedzenia. W międzyczasie zrobiło się ciemno (i zimno, jakby mogło być inaczej), a w całym miasteczku zapaliły się lampki choinkowe, chyba każde drzewko było nimi przystrojone. Żeby było jeszcze bardziej bożonarodzeniowo obok jedynego kościoła znalazłam coś co przypominało świąteczną szopkę, oczywiście oświetloną lampkami. Miałam wrażenie, jakby jutro miała być wigilia. Jak już porządnie zmarzłam wróciłam do hotelu, gdzie po godzinie suszenia prania suszarką, poszłam spać. Następnego dnia ruszałam na południe, w stronę ciepła.