Z Son La to Tam Coc gdzie się kierowałam było 300 km i tak w zasadzie można by było opisać ten dzień. 300 km. Okazuje się że na motorze to całkiem sporo i potrafi nieźle zmęczyć. Na szczęście wyjechałam już na dobre z gór i było ciepło. Fajne uczucie gdy zjeżdżasz z ostatniej góry i dosłownie czujesz jakbyś rozmarzał. Po górach droga zrobiła się znacznie prostsza (no poza fragmentami których nie było).
Niestety przejechanie tych 300 km zajęło mi cały dzień i dopiero wieczorem dojechałam do Tam Coc. Dlaczego akurat tam? Już tłumaczę. Początkowo zależało mi żeby dostać się w pobliże drogi która prowadzi bezpośrednio do Sajgonu. Będę nią jechała, mając nadzieje, że skoro to główna droga w kraju będzie w dość dobrym stanie. Początkowo chciałam zatrzymać się w Ninh Binh, ale stwierdziłam, że dawno nie korzystałam z CSa więc poszukam. Tak znalazłam Hoanga który mieszkał w Tam Coc, w bambusowej chatce nad barem w którym pracował, zgodził się mnie przygarnąć na dwie noce. Idealnym kompanem do rozmów zapewne nie byłam, pierwszego dnia po prostu padłam ze zmęczenia, drugiego jakoś lepiej nie było, bo choroba dała o sobie znać i pół dnia przeleżałam w łóżku. Jak już wstałam to poszłam na brzeg pobliskiej rzeki skąd małe blaszane łódki zabierały turystów i pływały po okolicy. Początkowo nie miałam zamiaru płynąć, ale podszedł do mnie Szwajcar, który chciał płynąć i szukał kogoś do pary bo tak było taniej. Stwierdziłam, że w sumie coś z tym dniem trzeba zrobić i, że za 5zł mogę się przepłynąć, bo na nic więcej nie mam siły. Było warto. Sporo osób określało to miejsce jako drugie Ha Long, daleko temu stwierdzeniu do prawdy ale coś w nim jednak jest. Rzeka którą się płynie wije się pomiędzy skałami porośniętymi gęstą dżunglą. Faktycznie krajobrazy przypominają odrobinę Ha Long ale nie są tak hm. . . spektakularne (nie wiem czy to dobre słowo). Płynie się przez prawie 3 godziny, przepływając obok gór, a nawet jaskiniami pod górami, które czasami są tak niskie, że trzeba się w łódce położyć, żeby nie zahaczyć o sufit. Ciekawą rzeczą było to, że w większości łódek wiosłowały kobiety i najczęściej robiły to stopami, interesujący widok :) W międzyczasie dogadałam się z Szwajcarem, którego imienia jeszcze nie poznałam, że następnego dnia pojedziemy dalej razem. On niedawno kupił motor i też jechał do Sajgonu (a nawet dalej, planował tym motorem dojechać, aż do Malezji). Jako, że przez ostatni tydzień jeździłam sama i w zasadzie nie miałam okazji rozmawiać z ludźmi, to przyda mi się trochę odmiany, żebym nie zdziczała za bardzo.
Po rejsie próbowałam jeszcze dojść na szczyt jednej z gór, ale w połowie drogi się poddałam i wróciłam do chatki.