W Dong Hoi ponownie spotkałam Denisa i następnego dnia ruszyliśmy dalej do Hue. Po drodze zahaczyliśmy o tunele Vinh Moc w których mieszkali Wietnamczycy w trakcie wojny. Same tunele jakiegoś wielkiego wrażenie nie robią, tylko niewielki ich fragment jest udostępniony, dużo natomiast wnosi przewodnik, który swoim niezbyt zrozumiałym angielskim całkiem nieźle potrafi nakreślić realia tamtych czasów.
Po tunelach popędziliśmy do Hue, gdzie moja Honda dostała prezent z okazji przejechania tak na oko połowy trasy, mianowicie została w końcu umyta. Teraz jest już czarno-srebrna, a nie brązowo-brunatna.
W Hue jest chyba tylko jedna rzecz która przyciąga turystów. Cytadela. W sumie nie wiem czemu przyciąga ich aż tylu. Jest ciekawa, ale szału nie ma, jak dla mnie. Mi spodobała się ona z innego względu. Miałam szczęście trafić na moment, w zasadzie na kilka godzin, podczas których nie było tam prawie nikogo. Mimo tego, że w samym mieście turystów jest pełno, w cytadeli było tylko kilka osób, a że jest ona całkiem spora nie za bardzo się z nimi spotykałam. Naprawdę miło było przebywać w takiej ciszy przez kilka godzin. Przez to, że większości czasu spędzam przy głównych drogach, żeby nie powiedzieć na ulicy, zapomniałam jak brzmi cisza, fajnie było sobie przypomnieć :)
Zdecydowanym minusem tego miejsca jest to, że jest stosunkowo drogo, łóżko w dormie kosztuje 150 000 dongów, to najwięcej jak do tej pory. No cóż i tak trzeba stąd uciekać bo zbliża się jakiś tajfun, który w poniedziałek ma uderzyć w centralny Wietnam. Nie lubię jeździć nawet w lekkim deszczu więc tajfun raczej mi się nie spodoba.